JACEK TYBUR — GRAFIKA / LITERATURA

Artysta (tak jak każdy inny człowiek) ma prawo do niczym nieskrępowanej wolności wypowiedzi. W procesie twórczym, bazując na dwóch fundamentalnych filarach sztuki: formie i treści, sam poddaje swoje dzieło wyjątkowej autocenzurze. Każda inna, zewnętrzna próba ograniczania jego wolności twórczej jest zamachem nie tylko na niego samego, ale także na każdego z odbiorców jego „opus magnum”.

Odkąd uświadomiłem sobie, że przyszedłem na ten świat nie dlatego – żeby żyć, lecz po to – by być, codziennie przyglądam się nam – ludziom, zadając sobie pytanie
o naturę człowieka: Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? I widząc jak, ludzkość spolaryzowana społecznie na zaimki osobowe: „Ja”, „Ty”, „On”, „Ono”, „Ona”, „My”, „Wy”, „Oni”, „One”, coraz wyraźniej wyzbywając się logicznego myślenia, pędzi w amoku niczym lemingi ku samounicestwieniu, kreślę jej wizerunek, tworząc otwarte cykle grafik i pisząc powieści. Czy odgadnę naturę człowieka? Czy moje dzieła pobudzą go do przemyśleń, do swoistej autorefleksji? Nie wiem. Jeszcze nie wiem, ale… dopóki nasza ludzka „Szalona Lokomotywa” wciąż gna przed siebie, tli się płomyk nadziei, że kiedyś zakończy swój bieg na stacji: „Zdrowy Rozsądek”.

[…] Pociąg stanął.
Byłem w dziewiątym wagonie z przedziałami pierwszej klasy.
Przez okno dojrzałem na budynku stacji oświetlony napis: „Mini Stery”.
Chciałem kontynuować swoje poszukiwania wagonu restauracyjnego, gdy nagle zobaczyłem dwie nieprzeciętnie grube istoty, które tarasowały swą organiczną formą wąskie przejście w korytarzu. On i ona stali pewnie na masywnych nogach, niczym dwie rzeźbione, bogato listwowane, o wysokich i łamanych gzymsach, północnoeuropejskie barokowe gdańskie szafy.
Pociąg szarpnął, ruszając z miejsca.
Znalazłem się w potrzasku.
Nie miałem najmniejszych szans przejść dalej. A walczyć z nimi, zawodnikami sumo, na korytarzowym dohyō? Zapomnij. Ukłoniłem się im i udając, że sypię solą, zrejterowałem. Wszedłem do najbliższego przedziału z napisem „Tylko dla VIP-ów: przedział dla ministrów”, zajmując w nim jedyne wolne miejsce.
Odetchnąłem głęboko.
– Pal licho restauracyjny, pal diabli, że usiadłem w przedziale dla VIP-ów, najważniejsze, że żyję – pomyślałem.

W tych okolicznościach było mi ganz egal, gdzie posadziłem swoje cztery litery i jaki napis nad moim miejscem widniał: „Tylko dla VIP-ów”, „Nur für Deutsche”, „White Power”, „Strefa wolna od LGBT”, „Jude raus”, „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”, „Jebać Araba”, „Chłopak + dziewczyna = normalna rodzina”, „White lives matter”, „Polska dla Polaków”, „Auschwitz for Poland guide”, „Biała Duma – Biała Rasa”, „Orzech, osioł, dzwon, dziecię w jeden rząd się sadzą: jeżeli ich nie tłuczesz, ni nacz się nie zdadzą”, „Kobieta-garkotłuk”, „Zakaz wjazdu”, „Polnische Wirtschaft”, „Ciemno jak w dupie u Murzyna”, „Żółtki”, „Czarnuchy”, „Białasy” czy też inne dowcipne, poetyckie twory spadkobierców twórcy „chemii ras” i „teologii moralnej” Josepha Arthura, hrabiego de Gobineau.

W tym momencie przyszła mi do głowy myśl, a właściwie cytat z Imperium Ryszarda Kapuścińskiego:
„[…] Światu grozą trzy plagi, trzy zarazy.
Pierwsza – to plaga nacjonalizmu.
Druga – to plaga rasizmu.
Trzecia – to plaga religijnego fundamentalizmu.
Te trzy plagi mają tę samą cechę, wspólny mianownik – jest nim agresywna, wszechwładna, totalna irracjonalność.
[…] Do umysłu porażonego jedną z tych plag nie sposób dotrzeć. W takiej głowie pali się święty stos, który tylko czeka na ofiary. Wszelka próba spokojnej rozmowy będzie mijać się z celem. Nie o rozmowę mu chodzi, tylko o deklaracje. Żebyś mu przytaknął, przyznał rację, podpisał akces. Inaczej w jego oczach nie masz znaczenia, nie istniejesz, ponieważ liczysz się tylko jako narzędzie, jako instrument, jako oręż. Nie ma ludzi – jest sprawa”.

Męsko-kobiece byty, wśród których się znalazłem w tym jedynkowym VIP-owskim przedziale, przerwały wcześniejszą konwersację, skupiając swoją uwagę na mojej skromnej, nie-VIP-owskiej osobie.
Nie byłem pewien, czy cieszyć się i być dumnym z siebie, czy też spodziewać się
z ich strony jakowejś prowokacji?
Jak zwał, tak zwał. Postanowiłem, aktorząc, grać do końca rolę, jakiej wcześniej nie planowałem. Być VIP-em.
– Przepraszam, ale jakoś nie przypominam sobie, abym miał przyjemność wcześniej pana poznać? W jakim resorcie pan pracuje? – przeszywając mnie wzrokiem, ni z gruchy, ni z pietruchy zagadnął jeden z nich. Jeden z VIP-ów.
– W Ministerstwie Głupich Kroków – odpowiedziałem bez zastanowienia.
– Coś takiego? Nie może być? Istnieje takie ministerstwo? – spytał
z niedowierzaniem.
– Oczywiście, że istnieje. Komórka jest tajna i dlatego nieznana – grałem swoją rolę, nie bacząc na konsekwencje.
– Aha. Rozumiem – odpowiedział, na końcu dodając szeptem: – To taki dział przykrywka?
– Oczywiście – podsumowałem, dusząc się ze śmiechu.
– Już wiem. Służby specjalne. Nieprawdaż? – wypytywał dalej.
– Nooo, coś w tym stylu – odrzekłem, siląc się na powagę.

– Ale… nie daje mi to spokoju. Pana godność? – drążył dalej.
– Ale tak się składa, że to też objęte jest tajemnicą – walnąłem na oślep, licząc, że się odczepi.
– Bardzo pana proszę. Tu są sami swoi – nalegał.
– Kurna, jak mu nie powiem, to się nie odczepi – pomyślałem i po chwili namysłu szeptem powiedziałem: – Monty.
Rozdziawił gębę niczym wyłowiony z jeziora sum. Rozejrzał się po pozostałych ośmiornicopodobnych, jaszczuropodobnych, rybiopodobnych, ropuchopodobnych istotach, czyli VIP-ach, i krztusząc się z przejęcia, powiedział:
– Naprawdę? To szacownego pana nazwisko czy imię?
Gotowało się we mnie. Byłem już pewien, że nie odpuści, więc przybierając minę Pepe Pana Dziobaka, odpowiedziałem nieco znużonym głosem:
– Python, Monty Python. A tak przy okazji: I’m shaking, I’m not stirring. Ale szaaa!
Całe towarzystwo westchnęło z zachwytu i powiedziało:
– Szaaa! Ma się rozumieć. Pełna dyskrecja. Też jesteśmy ministrami, tylko że my zawsze mieszamy.
– „O bogowie, o, bogowie moi! Jakże smutna jest wieczorna ziemia! Jakże tajemnicze są opary nad oparzeliskami! Wie o tym ten, kto błądził w takich oparach, kto wiele cierpiał przed śmiercią, kto leciał ponad tą ziemią, dźwigając ciężar ponad siły. Wie o tym ten, kto jest zmęczony. I bez żalu porzuca wtedy mglistą ziemię, jej bagniska i jej rzeki, ze spokojem w sercu powierza się śmierci, wie bowiem, że tylko ona przyniesie mu spokój” – zacytowałem w myślach Michaiła Bułhakowa.
Omiotłem ich, ministrów z bożej łaski, zimnym spojrzeniem i zamknąłem oczy, aby nie widzieć, aby zapomnieć, aby przetrwać w spokoju te chwile, które zły traf mi zafundował.
Tylko za co? Za jakie grzechy? Dlaczego spotkał mnie ten los? Dlaczego dopadło mnie takie nieszczęście?
Myśli me, niczym bumerang, zatoczyły koło i ze zdwojoną siłą uderzyły w płat potyliczny – mnie? Tylko mnie? Nas! Całą myślącą część polskiego i być może międzynarodowego społeczeństwa! Wszyscy ci polityczni celebryci, krzycząc: „płyniemy!”, przykleili się niczym gówno do dumnego szkunera idącego z wiatrem pod pełnymi żaglami po oceanie bezgranicznej historii. Przyspawali się na dobre do rządowych stołków i, nie wiedzieć czemu, wciąż na nich tkwią wbrew prawom fizyki
i zdrowemu rozsądkowi: co się wywróci, to nie powróci, chyba że matrioszka: wańka-wstańka, ale to nie ten kraj i nie ta epoka.

Gdy już któryś lub któraś nachapią się do woli, nakarmią grubą forsą swoich bliskich i znajomych, poustawiają im i sobie słodkie, długoletnie posadki, sprzeniewierzą wielomilionowe publiczne pieniądze… to co?
To zostają przeflancowani do innego inkubatora, gdzie oddadzą się ponownie rozkosznemu marnotrawieniu naszych pieniędzy, bezczelnie i z uśmiechem na gębach wmawiając obywatelom, że wszystko, co czynią, to z myślą o nich, a to, co robią, jest zgodne z prawem, moralne, transparentne i dobre, bo… narodowe.
Narodowy show trwa w najlepsze!
Bez jakichkolwiek kompleksów przesiadają się z ministerstwa do ministerstwa, bo przecież znają się na wszystkim.
Bo są przecież niewyobrażalnie zdolni.
Bo znają języki (niektórzy nawet pięć: środkowopolski, wschodniopolski, zachodniopolski, północnopolski i południowopolski), więc świetnie potrafią odnaleźć się na arenie międzynarodowej, odnosząc tam spektakularne sukcesy polityczne.

Niektórzy znają się jak mało kto na kulturze i sztuce, choć czytać nie lubią, w galeriach bywają, a jakże, ale handlowych; muzyki słuchają, jak leci, gustując przede wszystkim w disco polo, bo liczy się rodzima, nieskażona artyzmem działalność twórcza oraz podszyta obskurantyzmem sztuka patriotyczna, więc tam przelewają państwowe (czyli z naszej kieszeni) finansowe środki.
A kto im zabroni?
Gromadnie bawią się prawem, bo posiedli niepojętą w tej materii wiedzę, oglądając wielokrotnie Samych swoich, i nikt im nie powie, jak reformować polski wymiar sprawiedliwości, bo kochają polskie komedie i doskonale wiedzą, że „sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po ich stronie”.
Mogą? Mogą.

Bumerang raz jeszcze zatoczył koło i uderzając mnie w płat czołowy, obudził w mej podświadomości głęboko ukrytą myśl:
Wy, ministrowie wszelkiej maści, którym władza uderzyła do pustych głów niczym tani sekt rozwielitce pchłowatej w „rybnym”; wy, cyniczni wieloskrętni politycy, demagodzy-bufoni, uważajcie, bo czuwa jeszcze Ministerstwo Głupich Kroków i nadejdzie ten dzień, dzień sądu ostatecznego, a wówczas…
Bumerang odleciał, a ja wróciłem do Ryszarda Kapuścińskiego i jego przemyśleń o plagach grożących światu i… dorzuciłem czwartą oraz piątą zarazę: plagę osobowości autorytarnych i plagę szerzącej się głupoty.
Pomału otworzyłem oczy. Po czym szybko je zamknąłem. Nie dowierzałem własnym receptorom wzroku. Głęboko odetchnąłem, wyczekałem chwilę i ponownie je otworzyłem. Przedział był pusty.
Znieruchomiałem.
Zezując rozbieżnie, poszerzyłem pole widzenia.
VIP-ów nie było, wyparowały.
– Victoria! – wykrzyknęły moje myśli.
Uśmiechnąłem się pod nosem i powiedziałem na głos:
– Dlaczego nie zostałem aktorem?
Pociąg zatrzymał się, piszcząc przy tym niemiłosiernie.
Wstałem i od razu z powrotem usiadłem.
Świdrujący, neuropatyczny ból zawładnął moim kręgosłupem.
Nie było wyjścia, musiałem pozostać w tym przedziale na dłużej.
Lokomotywa radośnie zagwizdała, zakręciła raźno kołami, szarpnęła wagonami i ruszyła w dalszą podróż.
Nerwowo sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem z niej ostatnią deskę ratunku: tabletki ibuprofenu.
Zażyłem ich hurtową ilość, mając nadzieję, że się nimi nie udławię i przy okazji ból przejdzie.
Udało się, przeżyłem następny eksperyment medyczny.
Przez okno zobaczyłem migocący napis: „Sejmosły” […]

Fragment tekstu z mojej książki – „Szalona Lokomotywa, czyli Sennik Polski sześćdziesięcioma czterema imaginacjami malowany”.